Czy ocali nas miłość? – wywiad z Tomaszem Organkiem
fot. Karol Kacperski
Wojna w Ukrainie zmienia sposób, w jaki postrzegamy znaną nam już muzykę. Inaczej obcujemy teraz z piosenkami chociażby o powstaniu w warszawskim. O to, jaką rolę w zmiękczaniu serc odgrywają artyści, pytamy naszego wyjątkowego gościa. Przedstawiamy wywiad z Tomaszem Organkiem!
Marcin Barański (Musicodex):
Zacznę od gratulacji – płyta „Ocali nas miłość” została nominowana do Fryderyków w kategorii „Album roku – piosenka poetycka i literacka”. Nominacja moim zdaniem w pełni zasłużona – to bardzo ważna i wartościowa płyta. Warto o niej mówić, warto sprawić, by usłyszało o niej jak najwięcej osób. Możesz opowiedzieć o tym, jak powstała?
Tomasz Organek:
Dziękuję za miłe słowa. Dla naszego zespołu to też bardzo ważna płyta. Powstała na kanwie zdjęć Eugeniusza Lokajskiego, pseudonimu Brok, czyli nieoficjalnego fotografa powstania warszawskiego. Dostałem album z jego zdjęciami od Jana Ołdakowskiego – dyrektora Muzeum Powstania Warszawskiego, kiedy zaczęliśmy rozmawiać o projekcie muzycznym upamiętniającym rocznicę powstania.
Ten album szalenie nas zainspirował. Zdjęcia Eugeniusza Lokajskiego ukazują przede wszystkim nie grozę, nie horror powstania i wojny, tylko skupiają się na ludziach, na ich uczuciach i emocjach. Tam jest mnóstwo zdjęć pokazujących bardziej życie niż śmierć. I to jest bardzo inspirujące, że nawet w czasie takiego horroru, takiej hekatomby, można odnaleźć odrobinę człowieczeństwa. To się bardzo fajnie przejawia na przykład na zdjęciu dwóch kobiet, które podają sobie talerz zupy w takim serdecznym porozumieniu.
Czy też na zdjęciu okładkowym, gdzie dwóch mężczyzn i kobieta trzymają psiaczka, którego znaleźli gdzieś w gruzach. W ich oczach jest pełno miłości. Albo – to chyba moje ulubione zdjęcie – na którym piękna dziewczyna z burzą włosów patrzy w lustereczko z zalotnym spojrzeniem, a tam z tyłu w drugim planie się wszystko wali i pali. A ona patrzy w lustereczko w ten sposób, bo – ja to sobie tak wyobraziłem – może się zakochała w jakimś powstańcu? A może ma randkę później i chce ładnie wyglądać? To są takie drobne przebłyski, migawki – jak w aparacie fotograficznym – zapomnienia, chwilowego szczęścia, człowieczeństwa. To była największa inspiracja podczas całego procesu kreacji płyty.
MB: Mimo tego, że Eugeniusz Lokajski nie koncentrował się na typowo wojennych motywach, można chyba powiedzieć, że swoją misję wykonał doskonale?
TO: Wykazał dalekowzrocznością, bo wiedział, że chociaż być może nie zabije tylu Niemców, ilu potrzeba, to zostawi po sobie te zdjęcia. Pokaże dzięki nim przyszłym pokoleniom, co się wydarzyło w tym kraju, w tym mieście. Aparat to było jego drugie, a może nawet pierwsze oręże. Ja zawsze powtarzam, że zginął na posterunku, bo zginął w ciemni fotograficznej przy Marszałkowskiej 129, kiedy wywoływał zdjęcia. To też jest bardzo symboliczne.
MB: Znalazłeś chyba klucz do przybliżenia historii powstania warszawskiego młodszym ludziom. Z piosenek zawartych na płycie przebija przesłanie – to to byli tacy sami ludzie jak my, tylko żyli w trudniejszych czasach. Powinni iść na 17:00 na imprezę w miasto, tymczasem szli w miasto walczyć.
TO: Tak, dokładnie to chciałem osiągnąć. Starałem się napisać te teksty w kontekście powstania warszawskiego, ale starałem się też odnieść je do współczesności, bo dzięki temu ta płyta ma większy sens. Przy pisaniu muzyki i tekstów wyszliśmy z takiego założenia, żeby próbować zbudować pomost między rokiem 1944 a dzisiejszymi czasami. Żeby zbliżyć młodzież do tematu, żeby jakoś im przedstawić tamtych ludzi w takich kontekstach, które oni zrozumieją. Czyli takie rzeczy jak miłość, szacunek, wolność, swobody obywatelskie. Wybór gości też jest nieprzypadkowy. Nieprzypadkowo pojawił się tam Ralph Kamiński, który śpiewa „Aniołowie upadli”. Czy choćby piosenka „Idziemy w miasto”, która kojarzy się z takim późnopiątkowym nawoływaniem – „Idziemy w miasto, coś tam zrobimy”.
Czułem tę energię przygotowując się do tworzenia płyty, czytając książki, rozmawiając z powstańcami, rozmawiając z dyrekcją Muzeum. Zrozumiałem, że w tych ludziach była energia. Oni siedzieli przez 4-5 lat pozamykani gdzieś w piwnicach, w domach, w gettach i to w nich narastało. Pojawiał się nawet rodzaj pewnego rewanżyzmu, chęci powetowania sobie tych strat, tego całego horroru. Podobna energia, z którą się idzie na miasto i mówi: „Ej, zróbmy coś, mamy na to siłę, damy radę”.
To był klucz do rozwiązania tego problemu, jak młodemu pokoleniu przybliżyć już nie tylko same sylwetki, tylko pokolenie roku 1944. Chodziło o uświadomienie, że to byli dokładnie tacy sami ludzie jak my. Mieszkali w tym samym mieście co warszawiacy, mieli te same problemy, mieli swoje miłości, zdrady, nienawiści. Wszystko tak jak dzisiaj, tylko po prostu zdarzyła się wojna, której się aż do samego końca nie spodziewali, wszyscy odsuwali od siebie tę myśl.
MB: W kontekście aktualnych wydarzeń brzmi to niepokojąco. Trudno też nie stwierdzić, że piosenki z „Ocali nas miłość” zmieniły swoją wymowę. Choć wcześniej również mocno angażowały emocje, to jednak słuchało się ich z poczuciem, że o wojnach możemy myśleć wyłącznie jako o zdarzeniach historycznych. Dzisiaj te piosenki brzmią dużo smutniej…
TO: To prawda. I ja to czuję na każdym koncercie. Rzeczywiście ludzie wysłuchują ich w skupieniu. Dzisiaj paradoksalnie łatwiej jest mi trafić do publiczności, bo wiem, że gdy śpiewam te piosenki, publiczność pewnie myśli o tym, co się dzieje za naszą granicą. Bo to jest ewidentna smutna analogia. Dzisiaj mamy bardzo podobną sytuację jak przed II wojną światową. My też do końca mówiliśmy, że Rosja nie zaatakuje Ukrainy – bo po co? A jednak to się stało. To jest bardzo blisko naszej granicy. Bomby wybuchają w Lwowie, w Jaworowie – 20 km od naszej granicy. Na serio zaczęliśmy się zastanawiać, czy Rosja wejdzie też do naszego kraju, czy my będziemy chwytać za broń. Ten problem się bardzo urealnił.
MB: Czyli w dość nieoczekiwany sposób te piosenki stały się łatwiejsze do zrozumienia.
TO: Myślę, że w przewrotnym sensie to działa na korzyść zrozumienia tej płyty i poruszonych w niej problemów. W czasie dobrobytu i dobrostanu, którego doświadczaliśmy przez 30 lat trudno wejść w buty tych ludzi, poczuć ich emocje i zrozumieć, co się wydarzyło. A dzisiaj paradoksalnie to jest o wiele prostsze i te piosenki nabierają nowego znaczenia, nowego kontekstu. Gdy śpiewam „Idziemy w miasto” czy „Sen duchów wolnych”, to automatycznie zamiast Warszawy przychodzi mi do głowy Kijów, Charków, Chersoń czy Mariupol. To się zupełnie nie różni. A już widząc brutalność rosyjskich żołnierzy, to wszystko jest bardzo podobne. I przypomina nam, że historia kołem się toczy i te wszystkie sceny co jakiś czas w różnych kontekstach się powtarzają. Dążenie do destrukcji czy panowania nad drugim człowiekiem jest popędem, którego nie można wykorzenić z ludzkiej natury. I to jest smutne.
Nie jestem z tego powodu szczęśliwy, że łatwiej zrozumieć te piosenki. Wolałbym, żeby trudniej się je rozumiało. Ale tak jest.
Tomasz Organek w Muzeum Powstania Warszawskiego, fot. Karol Kacperski
MB: Da się w ogóle teraz śpiewać cokolwiek nie myśląc o Ukrainie? Sam wspominałeś o piosence „Gorycz” z projektu „Pieśni współczesne” Miuosha. Ona również nabrała dla Ciebie nowego sensu.
TO: Cały ten projekt z Miuoshem i zespołem Śląsk to są naprawdę „pieśni współczesne”. Właściwie każdy utwór z tej płyty nabrał nowego kontekstu. Piosenkę, o której wspomniałeś, otwiera fraza „moje miasto ma na ustach krew”. Teraz, gdy to śpiewam, nie myślę już o Katowicach czy Śląsku. Wprawdzie ten utwór jest przypisany Śląskowi, dedykowany historii Śląska. Ale aktualnie kontekst się automatycznie poszerza. Większość tych piosenek, które są o wolności czy o dążeniu do wolności, przywodzi na myśl wydarzenia w Ukrainie. „Gorycz” również nabrała takiej powagi. Nie jest to wydumana historia autora piszącego o jakichś wydarzeniach historycznych czy ideałach, które są daleko, są nienamacalne. To nabrało ciała, jest bardzo realne, bo widzimy, co się dzieje za granicą.
MB: Skoro jesteśmy przy „Pieśniach współczesnych” – pamiętasz może naszą długą nocną rozmowę po koncercie w Katowicach? Rozmawialiśmy wtedy dużo o sprawach wewnętrznych i nie była to wcale rozmowa wesoła. Niewiele ponad miesiąc później okazało się, że stajemy w obliczu dużo tragiczniejszych rzeczy niż te, o których rozmawialiśmy wtedy. Nie pojawia się u Ciebie czasem taka myśl, takie zwątpienie – angażujesz się, starasz się swoją twórczością zmieniać rzeczywistość na lepsze, a tymczasem jest gorzej, a nie lepiej? Jak znajdujesz siłę, by nadal być artystą zaangażowanym?
TO: To tylko dodaje napędu. To nawet ułatwia pisanie, bo tylko utwierdza w przekonaniu, że ważne tematy, które w czasie pokoju i dobrobytu wydają się wydumane i banalne, cały czas są aktualne. W ogóle większość twórczości zaangażowanej nabrała sensu większego niż parę miesięcy temu. Wcześniej pisanie o wolności, o swobodach, o szacunku, mogło niektórym wydawać się banalne czy wręcz drażniące. Ktoś mógł powiedzieć – wszystko jest fajnie, my się chcemy bawić, a ten śpiewa o jakichś wolnościach, przecież to jest nudne. Okazuje się, że wcale nie nudne – te piosenki dziś wybrzmiewają najmocniej.
Na przykład taki tekst: „o wolność trzeba co dzień się bić”, z piosenki „Sen duchów wolnych” – to niby wyświechtana fraza, ale ona dzisiaj bardzo dobrze działa i przypomina nam o tym, że naprawdę wolność, demokracja, swobody, to nie jest coś naturalnego, coś danego nam raz na zawsze. Więc widzę jak najgłębszy sens w pisaniu takich piosenek. Mam nadzieję, że ta wojna szybko się skończy, ale to nie znaczy, że przestanę zaangażowane piosenki pisać. Nie jestem aż takim optymistą, jeśli chodzi o rodzaj ludzki. To zawsze będzie aktualne.
Z drugiej strony – to, że jest gorzej, to tylko część prawdy. Gorzej jest z tamtej strony, bo widzimy, że imperium zła ciągle się rozrasta i ciągle dobrze funkcjonuje. Zobaczmy jednak, co się wydarzyło w Polsce. Mamy przypływ empatii, solidarności, dobra, który połączył ten naród dosłownie w parę tygodni albo w parę dni. Czegoś takiego się zupełnie nie spodziewaliśmy. Przed wojną wszyscy podkreślali, że Polska jest głęboko przeorana i trzeba długich lat, dekad, żeby nas połączyć. Padliśmy ofiarą manipulacji polityków, którzy skłócili nas, bo tak jest łatwiej wygrać wybory. Okazuje się jednak, że wobec tragedii wojny dzisiaj nikt nie pyta, czy głosujesz na PiS czy PO. Te podziały zaczynają być tak nieważne, tak śmieszne i płytkie. Dla tych, którzy robią kanapki na dworcu, jest naprawdę nieważne, kto na kogo głosuje. Uwolniło się jakieś dobro.
MB: W piosence „Niemiłość” śpiewałeś: „Oddajcie ją, oddajcie miłość i wiarę w nią” i ta piosenka dotyczyła sytuacji w Polsce. Czy to dobro, które okazało tak wielu Polaków, nie tylko jeżdżących z zaopatrzeniem na granicę, ale także przyjmujących uchodźców do swoich domów, przywróciło Twoją wiarę w miłość?
TO: Trochę tak. Ten tekst to był zresztą apel wykrzyczany szczególnie do polityków – „oddajcie nam miłość”, bo ja mam za złe właśnie politykom, że nas dzielą. Łatwiej jest dzięki temu rządzić – „divide et impera”, „dziel i rządź”. To, co się dzieje teraz, przywraca wiarę w miłość, bo być może podziały nie są aż tak głębokie. W obliczu tragedii, w obliczu czegoś naprawdę wielkiego, a to się dzieje teraz, ludzie zachowują się po ludzku. I przestają politykować, tylko zakasują rękawy i biorą się do roboty. To jest najwspanialsze. To znaczy, że gdzieś głęboko, pod tą społeczną skorupą, rozdziela się człowiek od obywatela politycznego. Zostaje tylko ten człowiek wewnętrzny, którego stać na wyjątkowe odruchy, na szacunek, pomoc, empatię, wszelkie dobro, które z tych ludzi teraz płynie. I to moim zdaniem będzie miało ogromne znaczenie dla naszego społeczeństwa. Oczywiście czekają nas problemy, bo ten festiwal pomocy będzie się za chwilę kończył. Potrzebne są strukturalne działania państwa i jakaś polityka imigracyjna, która to wszystko uporządkuje. Na razie nie za bardzo ją widzę. Ludzkiej uprzejmości nie należy też nadwyrężać. Wiadomo, że inaczej jest jak się z kimś mieszka dwa dni, a inaczej jak się mieszka dwa miesiące albo pół roku. Problemy na pewno będą. Pewnie zaraz jacyś nacjonaliści się obudzą i powiedzą, że Ukraińcy zabierają nam pracę, i tak dalej. Na to się trzeba przygotować i to nie będzie nic wyjątkowego, to nie będzie polski ewenement. Tak się po prostu dzieje w społeczeństwach. Tak to działa. Ale najważniejsze jest to, co już się wydarzyło. To, że Polacy zachowali się naprawdę wspaniale.
MB: Czy to nie jest właśnie rola sztuki, rola artystów? Artyści i muzyka nie są w stanie zapobiec wojnom, ale są w stanie promować pozytywne zachowania i tłumić negatywne.
TO: Staram się to robić. Zarówno w swoich tekstach, jak i w prowadzeniu koncertu – w pewnej rozmowie, dialogu, bo ja patrzę na koncert bardziej jako na dialog z publicznością, a nie tylko przedstawienie pasywne ze strony widza. Uznałbym za porażkę, gdyby było tak, że przychodzę i mówię swoje, ale bez poczucia, że ktoś mnie słucha, bez feedbacku z drugiej strony. To stawiałoby moją pracę pod znakiem zapytania. Chcę aktywizować publiczność emocjonalnie, żeby oni rozumieli emocje, które chcę im przekazać. Żeby wrócili do domu też w lepszych nastrojach i w pogodnym nastroju, ale także z refleksją. Może marzy mi się zbyt wiele, ale chciałbym wywołać taką refleksję, czy moje życie jest fajne, czy mogę coś poprawić w relacjach z samym sobą, w relacjach z drugim człowiekiem, rodziną. Może jestem w stanie lepiej się zachowywać, może stać mnie na coś więcej? Na więcej szacunku, na więcej uwagi, na więcej empatii. Chciałbym umieć wywoływać takie refleksje i tak wpływać na publiczność. I to jest chyba mój cel.
MB: Tym celem może być pewnie również oddanie hołdu tym, którzy obecnie okazują tyle dobra. By czuli się docenieni za wielkoduszność, za otwarte serce.
TO: To też jest element rozmowy z publicznością, żeby wspierać te wszystkie inicjatywy i propagować taki sposób zachowania. To jest rodzaj promocji empatii i szacunku dla drugiego człowieka. Zawsze staramy się to robić, a w kontekście ukraińskim ostatnio to już szczególnie, bo tutaj mamy bardzo drastyczny przykład pogwałcenia praw i godności drugiego człowieka.
MB: Niezależnie od tego, że Twoja wcześniejsza twórczość nabrała nowych znaczeń, angażujesz się także w nowe przedsięwzięcia muzyczne służące wsparciu Ukrainy.
TO: Właśnie przed chwilą nagraliśmy utwór z białoruskim składem. To jest bardzo fajna inicjatywa, do której zostałem zaproszony. Lavon Volski to jest artysta białoruski, bardzo znany w Białorusi. Zespół i wszyscy muzycy uciekli z Mińska, bo oczywiście część ich kolegów już siedzi. Oni mieszkają tutaj w Warszawie i wyszli z naprawdę wspaniałą inicjatywą. Napisali piosenkę po ukraińsku, nie po białorusku. Śpiewaliśmy właśnie po ukraińsku, po to, żeby pokazać, że nie wszyscy Białorusini i nie wszyscy Rosjanie są przeciw Ukrainie. Szczególnie ci wolni, którzy mieszkają w Polsce, wspierają Ukraińców. Zaczęły docierać do nas różnie niepokojące słuchy, że ludzie się zaczynają odgrywać na Białorusinach, że Łukaszenka pomaga Putinowi i tak dalej i że niby ci ludzie mają coś z tym wspólnego. Nie – oni też są represjonowani, oni też żyli w reżimie i oni stamtąd uciekli. Oni się nie zgadzają z polityką własnego rządu. I właśnie nagrali piosenkę po ukraińsku „Slava Ukraini” z Lavonem Volskim. Ta inicjatywa ma na celu wsparcie Ukraińców, ale też uświadomienie Polakom, że trzeba się dwa razy zastanowić, nim się rzuci kamieniem.
Zdjęcie z koncertu Tomasza Organka – oświetlenie w kolorach flagi Ukrainy, fot. Marcin Barański
MB: Też takie mam wrażenie, że być może już przyszedł albo za chwilę przyjdzie taki czas, żeby wyrazić sprzeciw wobec bezrefleksyjnej nienawiści kierowanej wobec wszystkich Rosjan. Sankcje jako wsparcie Ukrainy są niewątpliwie słuszne, ale kierowanie nienawiści wobec Rosjan jako nacji to inna sprawa. Ta nienawiść to może być trucizna, która uniemożliwi światu powrót do normalności przez długie, długie lata.
TO: Nienawiść zawsze jest trucizną. To zawsze komplikuje nasze relacje, ale to jest właśnie to, co podkreśliliśmy z Lavonem Volskim – że i Białorusini i Rosjanie to są represjowane narody. Być może na miękko, ale ilość i siła propagandy tłoczonej ludziom przez kilkanaście czy kilkadziesiąt lat sprawiła, żę ci ludzie są zagubieni, zmanipulowani. Znamy zresztą te przekazy – oni nie wierzą czy nawet nie wiedzą o tym, co dzieje się w Ukrainie. Ale nie należy się tym ludziom nienawiść, bo oni tak samo są poddani represjom i żyją w państwach autorytarnych i nie należy wrzucać ich do jednego worka i obarczać odpowiedzialnością za ich rządy, za Putina, Łukaszenkę, bo na pewno im się to nie należy.
MB: Gdy mówimy o Rosjanach, znowu przychodzi mi na myśl piosenka „Niemiłość”. Wiesz oczywiście, dlaczego.
TO: „Niemiłość” to tytuł filmu rosyjskiego reżysera Andrieja Zwiagincewa. To bardzo piękny, choć jednocześnie bardzo smutny film o braku miłości wobec dziecka. Niezwykle przejmująca historia „niemiłości” rodziców do własnego dziecka. . Ale ja to potraktowałem uniwersalnie jako brak pewnej uważności na drugiego człowieka, brak poszanowania jego potrzeb, brak zauważenia drugiego człowieka, traktowanie go instrumentalnie. To mi się automatycznie przeniosło na nasz kraj i wszelkie relacje tego typu. Dlatego zapożyczyłem do piosenki tytuł tego filmu. Dzisiaj we frywolny i płytki sposób dedykuję tę „niemiłość” Putinowi na koncertach, a ludziom dobrej woli miłość. I dzisiaj ten krajowy, lokalny kontekst piosenki zatarł się i bardziej słychać echa tego, co dzieje się za wschodnią granicą. To jest chyba dla mnie wzór pisania piosenek czy tekstów – by uchwycić raczej pewien uniwersalizm, pewien mechanizm, a nie jakieś konkretne zachowania czy zdarzenia. Chodzi o zasadę. Zawsze takie piosenki pozostają na dłużej, odarte z aktualnego kontekstu, z bieżączki politycznej, obyczajowej, społecznej. To się szybko zużywa, o tym zapominamy, a zostaje treść. Jeżeli złapiemy mechanizm, idee, to wtedy piosenki mają największy sens.
MB: A w tym przypadku przewrotne jest to, że inspiracja do stworzenia tekstu, który ma również tak głębokie znaczenie w obecnych czasach, przyszła z…
TO: Z Rosji…
Koniec.